środa, 3 maja 2017

ŚWIĘTOKRADZTWO C.D.! czyli Krytyka „Wiedźmina” – część III: Misterny plan czy improwizacja ad hoc?



Istnieje praktyka, którą do perfekcji opanował G. R. R. Martin, a od której nie stronią również inni pisarze, w tym i Andrzej Sapkowski. Zwę ją hekatombą, tudzież czyszczeniem magazynów, tudzież wietrzeniem smrodu.

Polega ona na nagłym i bezlitosnym ubiciu dużej liczby bohaterów, którzy zanadto się rozmnożyli i rozzuchwalili, żądając własnych wątków, wewnętrznych przemian i kulminacji. Lekką ręką powoławszy ich do życia, autor zaczyna przypominać człowieka, który usiłuje powozić rydwanem zaprzężonym w dwunastkę koni. Z początku jeszcze idą równo, ale po jakimś czasie zaczynają się potykać, płoszyć, kopać się nawzajem i podgryzać, zaś woźnicy coraz trudniej jest w mdlejących dłoniach utrzymać plączące się lejce. Nie mogąc nad nimi zapanować, zdobywa się wreszcie na desperacki krok i przecina zawęźloną uprząż, porzucając trzy czwarte zaprzęgu, po czym spokojniutko już zdąża do kolejnej stacji pocztowej, gdzie nabędzie nowe konie.

Sapkowski tworzy miriady postaci, wykazując się sporą inwencją w nadawaniu im imion, którymi obdarza nawet przygodnie spotkanych drabów czy zupełnie epizodycznych kmieci. Mają swoje imiona aktorzy politycznych knowań, mają je też przypominające klony czarodziejki. Wraz z mnogością postaci nadciąga mnogość opisów aparycji, ale też mnogość wątków, intryg i przeciwstawnych motywacji, nic zatem dziwnego, że kolejne części cyklu wiedźminskiego robią się coraz bardziej spuchnięte, przywodząc na myśl „Bolesława Chrobrego” Gołubiewa.

Jest jednak między Gołubiewem a Sapkowskim istotna różnica: ten pierwszy nigdy nie przeprowadził wietrzenia smrodu. I między innymi za to go podziwiam, ponieważ zabieg hekatomby zawsze wydawał mi się tchórzostwem i pójściem na łatwiznę.

Sapkowski czyści magazyny co najmniej trzykrotnie. Po raz pierwszy w „Czasie pogardy” (II tom sagi), kiedy hekatomba przyniosła mi pewną ulgę, bo przerzedziła szeregi postaci, nazbyt liczne dla mojego małego mózgu. Po raz drugi w tomie przedostatnim, „Wieża Jaskółki”, kiedy to Sapkowski pozbył się całej szajki niedorosłych rzezimieszków, którzy przygarnęli Ciri. Średnio mnie to obeszło, albowiem nigdy nie budzili mojej sympatii.

Ale ostatnie wietrzenie smrodu – gdy w „Pani Jeziora” na kilkunastu stronach ginie cała drużyna wspierająca Geralta przez trzy ostatnie książki – jest najboleśniejsze. I wygląda mi na przyznanie się do bezsilności.

W razie wątpliwości zabij


A przecież do ostatniej chwili nie opuszczała mnie nadzieja, że wątki tych postaci pobocznych – o wiele wyrazistszych i barwniejszych niż Geralt – dojdą do jakiegoś satysfakcjonującego zakończenia. Albo przynajmniej – jak przystało na serię, która lubi powtarzać enigmatyczne „coś się kończy, coś się zaczyna” – dostaną szansę na dalsze życie po spełnieniu swej fabularnej funkcji odnalezienia Ciri.

Nic z tego.

Milva, chociaż nad jej śmiercią najbardziej boleję, przynajmniej osiągnęła coś w rodzaju kolejnego etapu duchowego rozwoju już dwa tomy wcześniej (do tego stopnia, że w kolejnych książkach plątała się gdzieś na marginesie historii, jak gdyby Sapkowski nie do końca wiedział, co z nią zrobić).

O wiele mniej zrozumiałe jest dla mnie brutalne ucięcie wątku Cahira. Tego, którego Ciri uważała za najgorszego wroga, a który tak naprawdę chciał jej pomóc, albowiem zakochał się w jej dwunastoletnim ufajdanym ciałku. Motywacja idiotyczna, ale można się było spodziewać, że jakoś to Sapkowski pociągnie – że pozwoli Ciri i Cahirowi na przynajmniej jedną rozmowę, w której sobie coś wyjaśnią, może Ciri mu przebaczy, może Cahir zrozumie, że był debilem, może oboje zrozumieją, że ta druga osoba nie jest tym, czym im się wydawała.

A może po prostu Cahir zginie trzy sekundy po spotkaniu Ciri, a jego wątek pogrąży się w otchłani niepamięci.

Kolejny członek drużyny, wampir-abstynent Regis, właściwie nigdy nie miał swojego wątku, ale za to był interesujący jako barwne kuriozum. W ostatecznej bitwie wpada w efektowny szał napędzany żądzą krwi, po czym równie efektownie zostaje unicestwiony. Na etapie jego śmierci dopadła mnie już trochę znieczulica. Jak w „Łotrze 1”, w którym najbardziej mi było szkoda robota, bo zginął jako pierwszy.

No i wreszcie Angouleme, młodociana rozbójniczka o ciętym języku. Kolejne barwne kuriozum i, w dużej mierze, element komiczny, ale w jej przypadku wydawało się, że wyniknie z tego coś więcej. Kiedy się pojawiła, była czymś w rodzaju ersatzu nieobecnej Ciri: przypominała ją nie tylko wyglądem i zuchowatością, ale też kolejami losu, ponieważ tak samo jak Ciri była wysoko urodzona, ale spadła na dno społeczne. Również opiekuńcze podejście, jakie od czasu do czasu okazuje wobec niej Geralt, jest ersatzem jego relacji z Ciri. Naprawdę więc mnie ciekawiło, co też Sapkowski z nią zrobi, dokąd ją zaprowadzi, jak ukształtuje jej spotkanie z Ciri.

Nijak, jak się okazało. Angouleme spotyka Ciri i zaraz umiera od ran, bełkocząc coś o bogactwach i zaszczytach, na które miała nadzieję.

Może celem tej hekatomby było ukazanie, że życie jest kruche, a śmierć nagła i bezlitosna (jakbyśmy jeszcze o tym nie wiedzieli po siedmiu książkach). Może miało to zaprawić goryczą radosne zjednoczenie Geralta z Ciri (jakby już nie było wystarczająco gorzkie po wszystkich cierpieniach, przez które Ciri przeszła).

A może po prostu Sapkowski nie miał pomysłu na te postacie, więc zamiast biedzić się nad węzłem gordyjskim, zwyczajnie go przeciął.

Pytanie tytułowe, czyli misterny plan czy improwizacja ad hoc

Wydaje mi się, że ma to związek z ogólniejszą właściwością serii o wiedźminie, a może właściwością pisarstwa Sapkowskiego w ogóle. Otóż odnoszę wrażenie, że najlepiej wychodzą mu krótsze, epizodyczne formy, z szybkim zawiązaniem akcji i z rychłą wyrazistą puentą. Do opowiadania można wrzucić kilka barwnych postaci, nie troszcząc się o głębokie studium psychologiczne, i bez żalu te barwne postaci porzucić wraz z końcem historii. Ponieważ każde opowiadanie stanowi odrębną całość, to jeśli narrator o nich nie wspomni, czytelnik nie będzie się w kolejnych opowiadaniach zastanawiał, co się stało z syreną Sh’eenaz albo dopplerem Dudu. Po prostu – mieli swoje pięć minut, a potem wyszli z sagi.

W powieści jest już trudniej. Powieść musi mieć ciągłość i nie można po prostu bez wyjaśnienia porzucić jakiejś postaci, skoro już poświęciło jej się trochę czasu. Wątków też nie można rozwiązać za szybko, a już na pewno nie można o nich zapomnieć. I wydaje mi się, że z tym Sapkowski nie do końca sobie radzi.

Żeby nie było: nie umniejszam jego zręczności jako pisarza. Umiejętność pisania zwięzłych i zapadających w pamięć opowiadań to wielka i godna podziwu sztuka, której ja nie posiadam. Mam jednak wrażenie, że może właśnie tę umiejętność Sapkowski powinien kultywować, zamiast zapuszczać się na rozleglejsze i bardziej leniwe rozlewiska powieści.

Bo nawet i te powieści mają w sobie sporo epizodyczności. Może z tego powodu zarzucano Sapkowskiemu, że cykl wiedźmiński powstaje z tomu na tom, bez żadnego z góry ustalonego planu. Sam Sapkowski stanowczo przeciwko temu protestował, a po paru latach triumfalnie zamachał czytelnikom przed nosem opowiadaniem „Coś się kończy, coś się zaczyna”, czyli fanfiction popełnionym na temat własnych książek, zanim jeszcze te książki powstały. Jako że w opowiadaniu pojawia się Galahad i parę innych motywów wprowadzonych dopiero w „Pani Jeziora”, Sapkowski uważa to za „niezbity dowód” na staranne zaplanowanie całego cyklu. Z kolei według jednego z recenzentów już sama „Pani Jeziora” dowodzi, że konstrukcja serii była drobiazgowo przemyślana.

Nie do końca się z tym zgadzam. Owszem, Sapkowski na pewno od dawna miał w głowie pomysł na zakończenie całego cyklu, na pewno miał jakieś ogólne pojęcie o tym, co się potoczy, ale wątpię, by rzeczywiście wszystko przewidział w najdrobniejszych szczegółach. Jak bowiem wytłumaczyć tom „Chrzest ognia”, w którym wielkie intrygi polityczne i dramatyczne losy Ciri schodzą tam na dalszy plan na rzecz epizodycznych przygód Geralta i jego wesołej kompanii (która dwa tomy później padnie ofiarą czyszczenia magazynów). Na marginesie zaznaczę, że właśnie ze względu na jeszcze wyraźniejszą niż w innych powieściach epizodyczność struktury, a także dynamikę formującej się drużyny i obecność Milvy, „Chrzest ognia” dosyć mi się podobał – jak gdyby Sapkowski na chwilę wrócił do tego właśnie, co wychodzi mu najlepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że tom ten stanowi ewidentną dygresję od głównego wątku fabularnego pięcioksięgu. Również w pozostałych powieściach zdarzają się podobne dygresje, choć na mniejszą skalę (jak streszczenie całej historii politycznej i gospodarczej Koviru). Kolejne epizody zdążają wprawdzie do z góry przewidzianego zakończenia całej sagi, ale w sposób mało ergonomiczny.

Są wreszcie fragmenty, które moim zdaniem zostały wymyślone całkiem ad hoc, jak początek „Pani Jeziora”, kiedy Ciri jest więziona przez elfy jako atrakcyjny materiał rozpłodowy. Bezwolną i bęcwałowatą Ciri na szczęście ratują jednorożce pozostające z elfami w stanie wojny. Jest to dla mnie Nadir Maior całej serii (Nadir Minor to opowiadanie „Okruch lodu”), który zniwelował mój szacunek do Ciri.

Co więcej, wydaje mi się, że pierwotnie pobyt Ciri u elfów miał przebiegać inaczej – a to z powodu zakończenia poprzedniego tomu, „Wieży Jaskółki”. Po teleportacji przez tytułową wieżę Ciri trafia właśnie do idyllicznej krainy, gdzie widzi jednorożce oraz siedzącego nieopodal elfa, grającego na fujarce. Elf po chwili ją pozdrawia i tak książka się kończy.

Ta krótka scena z jednorożcami i elfem jest sprzeczna z wielkim konfliktem między tymi gatunkami, który mamy w „Pani Jeziora”. W ogóle cały epizod z królem elfów, który usiłuje zapłodnić Ciri, jest wprowadzony w ostatnim tomie tak niespodziewanie i tak prędko zakończony bez jakichkolwiek konsekwencji, że trudno mi nie podejrzewać w nim pomysłu zrodzonego w ostatniej chwili.

Może Sapkowski właśnie wtedy przeczytał (albo przeczytał powtórnie) „Mgły Avalonu”. To tłumaczyłoby również zaskakująco wysokie stężenie legendy arturiańskiej w ostatnim tomie.

Straszne rzeczy, czyli intertekstualności i metafikcja

Od samego zarania opowieści o wiedźminie opierały się na intertekstualności: trawestacjach baśni, reakcji na heroiczne fantasy spod znaku Conana izapożyczeniach z autorów tak, zdawałoby się, przeciwstawnych jak Tolkien i Moorcock.

Metafikcja też pojawia się dosyć wcześnie. Na pewno już w „Krwi elfów” podjęty jest temat relacji między opowieścią – przekazaną przez Jaskra w jego pieśniach i pamiętnikach, zapamiętaną pod postacią baśni i legend i powtarzaną setki lat po śmierci wiedźmina – a prawdą, czyli zasadniczo wersją Sapkowskiego. Różne wersje historii, sprzeczne jej wizje i różne na jej temat poglądy pojawiają się w umieszczonych na początku każdego rozdziału cytatach z fikcyjnych dzieł niby to powstałych w świecie wiedźmina.

Ale po jakimś czasie przestaje to Sapkowskiemu wystarczać. Chce być jeszcze troszkę bardziej postmodernistyczny, więc wprowadza coraz więcej cytatów ekstradiegetycznych – a to z Bettelheima, a to z Goethego, a to z piosenek rockowych. W samej akcji przedostatniego tomu pojawia się teoria o tym, że ludzie do świata wiedźmina przybyli po tym, jak spowodowali apokalipsę w naszym świecie. Chociaż jednak teoria ta mogłaby wyjaśniać coraz gęstsze powiązania między światem przedstawionym a naszą rzeczywistością empiryczną, to zostaje prędko zapomniana i właściwie nic z niej nie wynika. Okazuje się kolejnym pomysłem, który Sapkowskiemu akurat wpadł do głowy, być może pod wpływem jakiejś lektury, i który postanowił wpleść do swojej książki jako dowód nr 324293472 na to, jacy ludzie są paskudni.

Zamiast tego ostatni tom, „Pani Jeziora”, rozpoczyna się od wielkiego metafikcyjnego przeskoku w czasie o kilkaset lat w przód. Dostajemy parę dosyć bolesnych dla mnie rozdziałów o wybitnie niesympatycznej jasnowidzce Condwiramurs i nieco bardziej znośnej Nimue (obie, nota bene, noszą imiona postaci z legend arturiańskich), które próbują dociec, jak to dokładnie było z Ciri i Geraltem, bo przecież źródła są sprzeczne, niepewne i nieliczne.

Podejrzewam, że był to w życiu Sapkowskiego okres apogeum jeśli chodzi o zainteresowanie legendami arturiańskimi – okres, z którego zrodził się również esej „Świat króla Artura”. Warto zauważyć, że w eseju tym Sapkowski sporo miejsca poświęca właśnie rozważaniom nad historycznym Arturem. Tę swoją fascynację „prawdą historyczną skrytą za legendą” wszczepia Nimue i Condwiramurs; pomysł sam w sobie interesujący, choć jak na mój gust, ostatni tom cyklu złożonego z pięciu książek to trochę za późno, żeby go wprowadzać.

Wszystko jednak rozbija się o świat przedstawiony całej serii. Realia, w których żyje wiedźmin, to nie jest jakiś odpowiednik Ciemnych Wieków, tylko eklektyczna mieszanka najróżniejszych epok, z przewagą cech późnego średniowiecza (jak np. rozwinięty system bankowy czy kwitnące uniwersytety) czy wręcz wczesnej nowożytności (Jaskier mimo wszystko bardziej przypomina poetę renesansowego niż średniowiecznego trubadura). To nie jest świat, w którym nauką i historiografią zajmują się tylko mnisi w klasztorach. W takich warunkach czynienie z Geralta i Ciri postaci półlegendarnych kilkaset lat po ich śmierci przypomina przeprowadzanie podobnego zabiegu na Jagielle.

Wiedźmin przeciwko rasizmowi

Gdyby kazano mi wskazać myśli przewodnie całej serii, to oprócz rozważań nad swoiście pojmowaną miłością znalazłoby się wśród nich przekonanie, że cała ludzkość – z doprawdy drobnymi wyjątkami – tylko niszczy i wyrzyna lepszych od siebie, bez kradzionego dziedzictwa elfów do tej pory gnieździłaby się w norach w ziemi, nie znając makijażu, i generalnie jest obrzydliwym wrzodem i gangreną na ciele świata.

Ta pesymistyczna idea nie jest mi całkiem obca. W końcu nie bez powodu ekspansję człowieka w kosmos uważam za przedsięwzięcie wątpliwe moralnie. W serii o wiedźminie mowa jest raczej o ekspansji człowieka (chyba tylko białego?) na jednej planecie i dyskryminacji ludów autochtonicznych, czyli głównie elfów i krasnoludów. Konflikty na tle etnicznym coraz bardziej nabrzmiewają, podsycane zarówno zaszłościami historycznymi, jak i obecnymi wydarzeniami politycznymi, co Sapkowski przedstawia rzeczywiście bardzo zręcznie i realistycznie. Ponurą konkluzją całego wątku jest śmierć wiedźmina od ran otrzymanych właśnie w obronie ofiar pogromu.   

Przesłanie antyrasistowskie jest z pewnością szczytne, ale ponieważ ja to ja, to oczywiście do czegoś się przyczepię, bo z tym antyrasizmem Sapkowskiego jest trochę tak jak z jego feminizmem: w dużej mierze polega na głośnych deklaracjach i łopatologicznych aforyzmach.

Tymczasem naprawdę trudno przejąć się losem mordowanych elfów, skoro wszystkie plasują się na dosyć wąskim spektrum między aroganckim bufonem a dyszącym żądzą mordu fanatykiem. Z krasnoludami jest już lepiej, bo chociaż wszyscy mają tę samą osobowość, to jest to przynajmniej osobowość sympatyczna. Natomiast moje ulubione niziołki przed pogromem bronią się same, i to bardzo skutecznie, więc nie muszę się o nie martwić w ogóle.

I tak to już dla mnie jest z serią o wiedźminie: mogę ją doceniać pod względem estetycznym, zgadzać się z nią lub nie pod względem intelektualnym, polemizować z nią pod względem ideologicznym – ale emocjonalnie tak naprawdę nie zdołała mnie poruszyć, ponieważ nie została napisana tak, jakby mi się podobało.

Pora mi chyba się z tym pogodzić. Ale najpierw jeszcze "Sezon burz".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz