Co najmniej
raz w roku muszę przeczytać sobie wszystkie pięć tomów „Mennymsów” i za każdym
razem ogarnia mnie smutek, że seria ta nie zyskała takiego rozgłosu, na jaki
moim zdaniem zasługuje. Niezmiennym zdumieniem napawa mnie na przykład fakt, że
na najstraszliwszej stronie całego Internetu, tj. fanfiction.net, nie ma ani
jednego grafomańskiego popisu inspirowanego „Mennymsami”. Chociaż może nie ma
czego żałować; pamiętam szok, jakim był pedofilski fanfik o „Serii
niefortunnych zdarzeń”, w którym Hrabia Olaf marzy o zgwałceniu Klausa.
To chyba
zresztą tłumaczy brak fanfiction na temat „Mennymsów”: szmacianą lalkę trudno
zgwałcić, a właśnie wielkimi szmacianymi lalkami są Mennymsowie.
![]() |
Makabryczne okładki też mogły zaszkodzić popularności tej serii, prawdę mówiąc. |
Ożyli po
śmierci Katarzyny Penshaw, swojej ekscentrycznej stwórczyni, i od tej pory
przez czterdzieści lat ukrywali przed światem swoją prawdziwą naturę. Udają
zwykłych ludzi, co nie jest wcale takie trudne w świecie, w którym nikt nie
patrzy sobie w oczy. Udają jednak również na własny użytek. Odprawiają na
przykład rytuał rodzinnego niedzielnego obiadu, choć nic podczas niego nie
jedzą. Jeremiasz, ojciec rodziny, lubi udawać, że pali fajkę i że bolą go plecy
od pracy w ogrodzie. Panna Quigley udaje, że mieszka na Trevethick Street,
chociaż większość czasu spędza w szafie pod schodami, wychodząc stamtąd tylko
na krótkie odwiedziny u Mennymsów.
Od
czterdziestu lat ciągną swoje udawanki, znajdując satysfakcję w upodabnianiu
swojego życia do życia zwykłych ludzi. Nigdy się nie zmieniają; sir Magnus od
czterdziestu lat jest siedemdziesięcioletnim staruszkiem, Szarlotta nie może
przestać być nieznośną nastolatką, choćby nawet chciała, a Bobo nigdy nie wyrośnie
z niemowlęctwa. I choćby nie wiadomo jak udawali, żadne nie będzie nigdy
człowiekiem.
To absolutne
wyobcowanie ze świata jest przyczyną melancholii Kuby, outsider nawet we
własnej rodzinie, którego Katarzyna Penshaw uszyła wyłącznie z niebieskiego
materiału. Ze wszystkich Mennymsów on ma najwięcej powodów, żeby bać się
świata; i dlatego właśnie tak cudowne jest, że stopniowo wychodzi ze swojej
skorupy i po czterdziestu latach depresyjnego letargu zaczyna godzić się ze swoim
losem. Zresztą niemal każdy członek niesamowicie różnorodnej i barwnej rodziny
Mennymsów przechodzi jakąś wewnętrzną drogę, na przekór swojej niezmienności.
Świat
stopniowo przestaje być aż tak straszny i wrogi, a ludzie aż tak obcy. Po
pierwsze dlatego, że Mennymsowie mogą liczyć na siebie nawzajem (chociaż na co
dzień są dla siebie przeważnie opryskliwi i uszczypliwi). Po drugie zaś
dlatego, że oprócz ludzi bezmyślnych i okrutnych spotykają też życzliwych i
pomocnych. Po czterdziestu latach zastoju Mennymsowie są coraz częściej
zmuszani do podejmowania nowych wyzwań i wychodzą z nich zwycięsko,
jednocześnie zmieniając się na lepsze. Wioletta, matka rodziny, staje się
bardziej stanowcza i nie boi się walczyć o swoje. Panna Quigley opuszcza
Trevethick Street w szafie i staje się pełnoprawną domowniczką jako niania Bobo
i znakomita malarka.
A skoro mowa
już o pannie Quigley, to jako postać łącząca w sobie duże poczucie własnej
godności, artystyczną ambicję, przywiązanie do konwenansów i niepozorność
postaci, jest jednym z wielu elementów książki, których zupełnie się nie
docenia jako dziecko.
Dlatego
właśnie co najmniej raz na rok muszę przeczytać wszystkie pięć tomów
„Mennymsów” – żeby zobaczyć, co docenię tym razem.
O, Mennymsowie! Ktoś oprócz mnie przeczytał! Zawsze mnie zdumiewało, jak wiele życiowej mądrości jest w tej opowieści o ożywionych lalkach. Szczególnie ten motyw z niemożnością dorośnięcia i zmiany. W gruncie rzeczy, przerażający i smutny. Albo wątek Mirabeli i Alberta. To uświadomienie sobie, że Mirabela może marzyć o miłości, ale jej związki nigdy się nie spełnią. Bardzo lubię tę serię i też mnie dziwi, że jest tak mało popularna.
OdpowiedzUsuń