środa, 21 czerwca 2017

Zróbmy sobie Mesjasza - "Diuna" i "Mesjasz Diuny", Frank Herbert



„Diuna”. Książka, która w sposób niezaplanowany rozrosła się do wieloksięgu i nie przestała rosnąć nawet po śmierci autora. Seria, której nie wypada nie znać, a znając – nie wypada mówić źle. Mieszanka fantasy i science fiction, bogaty i oryginalny świat z żeńską sektą maczającą palce w polityce i eugenice, wielkimi piaskowymi czerwiami produkującymi narkotyk pozwalający na podróże w kosmosie, poszerzaniem granic fizycznych i mentalnych możliwości człowieka i masą innych ciekawych rzeczy – a jednocześnie zaskakujący konserwatyzm, gdy chodzi o zasadniczy zrąb fabuły.

Im dłużej się zastanawiam, tym więcej widzę podobieństw między „Diuną” a „Kołem czasu” Jordana. I tu, i tam występuje wojowniczy, honorowy lud przystosowany do twardego życia na pustyni. Zarówno Fremeni Herberta, jak i Aielowie Jordana wierzą w mesjańskie przepowiednie. W obu książkach w przepowiednie te niczym Nerevaryjczyk wpasowuje się przybysz z zewnątrz – Paul Atryda albo Rand al’Thor. Obaj obdarzeni są wyjątkowymi umiejętnościami, w tym m.in. zdolnością do korzystania zarówno z męskiego, jak i z pierwiastka mocy/magii zarezerwowanego dla kobiet, które należą do organizacji o wielkim znaczeniu politycznym i nie najlepszej opinii (Bene Gesserit u Herberta albo Aes Sedai u Jordana).

„Diuna” przewyższa jednak „Koło czasu” tym, że dobija do satysfakcjonującego zakończenia w ciągu jednej książki, wprawdzie grubej, ale jednak zwięźlejszej niż kilometry sześcienne twórczości Jordana. Poza tym świat stworzony przez Herberta w „Diunie” i w „Mesjaszu Diuny” – dwóch książek, które udało mi się przez ostatni miesiąc pokonać – jest naprawdę fascynujący: feudalizm w kosmosie z silnym posmakiem Bliskiego Wschodu, pustynna planeta, na której wszystko obraca wię wokół wody (czy raczej jej braku), zapadające w pamięć rytuały, przemyślana historia, polityka i ekologia, wskrzeszanie/klonowanie zmarłych jako ghola, trening ciała i umysłu pozwalający chociażby samym głosem zapanować nad innym człowiekiem...

„Diuna” to jedna z tych książek, w których znaczenie ma nie tyle to, co się stanie – bo to jest oczywiste od samego początku – ale jak. Zadaje ciekawe pytania o prawdę tkwiącą w proroctwach, o mechanizmy sprawdzania się o przepowiedni, o to, jak wiedza o przyszłości wpływa na ludzkie czyny w teraźniejszości. Emanuje też naiwnym, a mimo wszystko pociągającym przekonanie w duchu Rousseau, że tylko lud prosty, twardy i zahartowany może być szlachetny i szczery, a cywilizacja wraz z wygodą i wyrafinowaniem niesie ze sobą zepsucie.

I szkoda tylko, że postaci, które Herbert rzucił w ten ciekawy świat, są tak mało zajmujące, a czasem płaskością i sztywnością przypominają patyczki po lodach. Główny bohater, Paul Atryda, wydawał mi się wiecznie odległy i obcy, może ze względu na swoje niezwykłe zdolności, wyuczone panowanie nad głosem, oddechem i mięśniami oraz kształcone od małego umiejętności analityczne. Jego arcywróg w pierwszej z książek, Baron Harkonnen, to z kolei twór po prostu karykaturalny: okrutny, zwyrodniały, chorobliwie tłusty pedofil. 

Baron Harkonnen i jego pękające czyraki to też najbardziej pamiętny element filmu "Diuna" w reżyserii Davida Lyncha. Serio, kompletnie nie pamiętam, jak wyglądał w tym filmie Paul, ale czyraki Harkonnena do tej pory śnią mi się po nocach.

Alia, siostra Paula, czczona niczym bogini, nosząca w sobie pamięć życia setek obdarzonych niezwykłymi zdolnościami kobiet, w „Diunie” jest jeszcze interesująca jako osoba o dojrzałej, a wręcz prastarej mądrości zamkniętej w ciele dziecka, ale w „Mesjaszu Diuny” jest jakimś smutnym, emocjonalnym stworzeniem, nieudaną impresją na temat „Jak według Herberta myśli i czuje dorastająca dziewczyna”. Dziwi to tym bardziej, że Herbert dowiódł, że potrafi napisać niezłą postać kobiecą – Jessicę, matkę Paula i jeden z lepszych elementów „Diuny”. A także jeden z elementów, które nie przedostały się do „Mesjasza Diuny”.

W ogóle „Mesjasz Diuny” okazał się przeżyciem cięższym niż „Diuna” – choć trzy razy krótszy od pierwszej części (wyczyn rzadki wśród sequeli), to czytał się trzy razy wolniej, i to mimo że zawierał naprawdę ciekawe pomysły z biologicznymi eksperymentami Bene Tleilax, takimi jak zmiennokształtni maskaradnicy albo wspomniany już ożywieniec/klon zwany ghola, który próbuje odzyskać tożsamość i pamięć poprzedniego życia. Cóż jednak po ciekawych pomysłach, gdy fabuła pełznie niemożliwie powoli, zalewana przez rozwlekły i chwilami niezrozumiały słowotok Herberta.

Bo styl Herberta bywa zwyczajnie nieznośny. Wszystko musi być wyrażone jakąś skomplikowaną metaforą, jakimś ekwilibrystycznym obrazem, przy którym kazania Viveka to elementarz dla przedszkolaków. Postaci nie mogą po prostu ze sobą rozmawiać; nie, muszą snuć dialogi tak gęste, że myśl grzęźnie w nich w poszukiwaniu znaczenia, i na koniec zaczyna powątpiewać, czy jakieś znaczenie naprawdę tam jest. I nie była to dla mnie na pewno kwestia tłumaczenia. Nie, nie. Herbert jest mętny i enigmatyczny w angielskim oryginale.

I to właśnie powstrzymuje mnie na razie przed sięgnięciem po kolejną część cyklu, bo nic nie zapowiada, by oprócz ciekawych pomysłów Herbert dodał jeszcze ciekawe postaci i czytelny styl, który nie zakleja oczu zbędną wymyślnością.

Herbert albo jego potomstwo, bo przecież cykl nie umarł wraz ze swoim twórcą. Zbyt był dochodowy, by nie wypączkować kolejną książką z Diuną w tytule, i jeszcze jedną, i jeszcze, i tak bez końca, jak wojny na Bliskim Wschodzie, których „Diuna” jest ponoć metaforą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz