W czasach, gdy
islam znów jest tematem zapalnym, a księgarnie wciąż pękają w szwach od
„Tajemnic haremów” i innych książek napisanych na fali popularności
„Wspaniałego stulecia”, warto wrócić do dzieła, które miało spory udział w
ukształtowaniu obrazu Wschodu jako romantycznego lądu klejnotów, pachnideł, okrutnych sułtanów i strasznych dżinnów, i pięknych niewolnic, których Giaur nie zdołał ocalić. Oto Orient dziki i
wyrafinowany jednocześnie, rozkoszny i rozkosznie obcy – idealny, żeby w
opozycji do niego zdefiniować Zachód, może uboższy w złoto i korzenne
przyprawy, lecz bogatszy w racjonalność i szczerość.
O tym pisał
Edward Said w książce Orientalizm.
Tak mi przynajmniej mówiono, bowiem moje oczytanie pozostaje pod wieloma
względami hochsztaplerką opierającą się na relacjach z drugiej ręki. I „Księga
tysiąca i jednej nocy” też do niedawna była mi znana tylko z takich relacji – z
drugiej albo i dwudziestej drugiej ręki, jak disneyowski „Aladyn”. Przygody
Sindbada Żeglarza znane mi były wyłącznie z książki niezrównanego Leśmiana,
który do pierwotnych wątków dodał kuszącego do podróży Diabła Morskiego czy wuja
Tarabuka przekonanego o tym, że jest poetą. Może najbardziej dosłowną
interpretacją „Księgi tysiąca i jednej nocy” jest film „Kwiat tysiąca i jednej
nocy” Pasoliniego, który naśladuje szkatułkową strukturę oryginału i z lubością
eksponuje wątki erotyczne, których na kartach książki nie brakuje.
W końcu wyszła z wody, osunęła się
tragarzowi na kolana i rzekła do niego: „O ukochany, jak się to zwie?”, wskazując
na swój srom. Odrzekł: „To twoja pochwa!” Na to dziewczyna złapała go za kark,
uderzyła i zawołała: „Fe! Fe! Czy się nie wstydzisz?” Rzekł wtedy: „Twój srom.”
Odparła: „Inaczej!” Powiedział: „Łono”, a ona na to: „Inaczej.” Rzekł tragarz:
„Twoja muszka?”, a dziewczyna nie przestawała uderzać tragarza, aż kark i szyja
obrzmiały mu od tego. Wreszcie zapytał: „A jakieś jest tego imię?” Odrzekła:
„To Wawrzyn Bohatera.” Rzekł: „Chwała niech będzie Allachowi, za twoje zdrowie,
o Wawrzynie Bohatera!”, i pozwolili dalej krążyć pucharom i kielichom.
Opowieść
o tragarzu i dziewczętach, tłum. Anna Kmietowicz. Fragment ten dedykuję
dziennikarkom „Wysokich Obcasów”.
Znacznie
bardziej niewinne, a przecież również charakterystyczne przekształcenie
arabskich baśni znaleźć można w „Opowieściach z Narnii” C.S. Lewisa. Przy
czytaniu „Księgi tysiąca i jednej nocy” raz po raz zdumiewało mnie, jak bardzo
w kreowaniu ludu Kalormeńczyków wzorował się na tych właśnie historiach. I nie
chodzi o takie oczywiste i rzucające się od razu w oczy szczegóły jak ciemna
skóra albo imiona pełne szeleszczących głosek – nie, tu idzie o samo upodobanie
do elegancko formułowanych opowiadań gęsto przetykanych utartymi formułami i cytatami
z poezji, do przesadnych pochwał i przesadnych wyrazów rozpaczy, do wielosłowia
i rytuału. Kalormeńczycy jak gdyby wyszli wprost z „Księgi tysiąca i jednej
nocy”. Dekadenccy, brutalni i wyrafinowani zarazem, są znakomitą przeciwwagą dla
na wskroś europejskich mieszkańców Narnii i Archenlandii. I chociaż trudno uznać
ich za odpowiednik muzułmanów, ponieważ czczą co najmniej dwoje bogów (w czym w
sumie przypominają muzułmanów, którzy występują w „Orlandzie szalonym”
Ariosta... Ciekawe, że nawet monoteizmu się Orientowi odmawia), to jednocześnie
trudno nie uznać ich za odpowiednik Arabów. Dlatego widoki na ekranizację
„Konia i jego chłopca”, gdzie Kalormeńczycy odgrywają największą rolę, są moim
zdaniem nikłe, nad czym szczerze boleję, bo jest to książka bardzo bliska
mojemu sercu.
„Księga
tysiąca i jednej nocy” – czy raczej wybór z niej, wydany przez PIW w 1976 roku
– jeszcze podsyca te stereotypowe wyobrażenia Orientu, chociażby przez
powiastki erotyczne, jak ta o niewolnicach w różnych kolorach (białej,
brunatnej, pulchnej, wysmukłej, żółtej i czarnej), które żeby zabawić swojego
pana urządzają sobie coś w rodzaju roasta. Inne opowiadania dają możliwość
spojrzenia z zewnątrz na Zachód. Moje ulubione przykłady to chrześcijanki,
które nawracają się na islam (czasem po wykupieniu z niewoli przez łaskawego
muzułmanina), oraz podli chrześcijanie, którzy ukrywają swą plugawą naturę, by
siać zgniliznę w zdrowej tkance społeczeństwa.
Czytam więc
sobie tę „Księgę”, napawając się jej obcością i egzotyką, i mam świadomość, że
nawet i to jest w pewnym sensie relacja z drugiej ręki, bo przecież w
przekładzie. Czytam i czytam, i choć od czasu do czasu pojawiają się znajome
wątki o mądrym królu Sulejmanie synu Dauda albo proroku Danijalu, który
wyratował z tarapatów kobietę oskarżoną o cudzołóstwo przez lubieżnych starców,
to coraz częściej nawiedza mnie pytanie: czy da się jakkolwiek uciec od
orientalizmu? Czy możliwe jest jakiekolwiek porozumienie?
W czasach, gdy
islam znów jest tematem zapalnym, coraz częściej wydaje mi się, że nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz