Globalia jest
rajem na ziemi. To świat, w którym nie ma konfliktów na tle narodowościowym –
bo nie ma narodowości, lecz najwyżej ściśle określony zestaw dozwolonych
kulturowych punktów odniesienia, które pozwalają postawić sobie w domu
matrioszkę, jeśli miało się wśród przodków Rosjan.
Nie ma w
Globalii ubóstwa, każdemu bowiem przysługuje minimalna płaca. Każdy ma
absolutną wolność wyboru zajęcia i nikt nigdy nie jest zwalniany z pracy –
najwyżej spotka go „przyspieszenie tempa rozwoju kariery”. Przyspieszenie tak
gwałtowne, że kariera dobiega swojego końca w ciągu jednego dnia.
Nie ma w
Globalii starych ludzi. Są tylko „ludzie wielkiej przyszłości”, dojrzali i
stateczni, świadomi, że życie zaczyna się dopiero po setnych urodzinach i
siódmej operacji plastycznej – a mimo to nie mogą nie patrzyć z zawiścią na
przedstawicieli tego jednego promila społeczeństwa, którzy nie skończyli
jeszcze trzydziestki.
Globalia jest
idealną demokracją, gdzie wszystko jest rozstrzygane w drodze wyborów – na
które nikt nie chodzi, bo gigantyczna machina światowego państwa napędza się
sama. Obywatele zamiast tracić czas na politykę, wolą spędzić dzień w centrum
handlowym albo przed ekranem reklamowym.
Życie w
bezpiecznych strefach Globalii jest kolorowe i bezproblemowe, i tak miałkie, że
aby całe społeczeństwo nie rozlazło się w szwach, decydenci (czyli szefowie
wielkich koncernów) muszą od czasu do czasu stworzyć dlań nowego wroga –
najczęściej jakąś grupę terrorystyczną – która postawi rozleniwionych ludzi do
pionu i zjednoczy ich przy pomocy strachu.
A jest się
czego bać, bowiem tuż za szklanymi kopułami Globalii rozciągają się
postapokaliptyczne anty-strefy, gdzie ludzie żyją w biedzie, czcząc
legendarnego przodka imieniem Frezer, który był kapłanem wielkiego boga Forda w
świętym mieście Detroit. Globalia na zmianę ich bombarduje i zsyła im pomoc
humanitarną, ale zwykli jej obywatele najczęściej mają bardzo mgliste pojęcie o
ich istnieniu, bo świat w ogóle interesuje ich w niewielkim stopniu. Zajęci
pobieżnym rozwijaniem coraz to nowych pasji i zakupywaniem niezbędnego sprzętu
związanego z tymi pasjami, poprzestają na prostych przekazach medialnych, które utwierdzają ich w wierze, że żyją w najlepszym z możliwych światów.
http://www.actioncontrelafaim.org/ |
„Globalia” nie
jest bowiem antyutopią przygnębiającą jak „Rok 1984” albo „Nowy wspaniały
świat”. Swoim bohaterom pozostawia furtkę eskapizmu w dzikie, nieskażone
cywilizacją regiony. Brzmi to jednak z lekka fałszywie, bo i sami bohaterowie
są w większości płascy i bierni, i bardzo bladzi w porównaniu ze światem, w
którym się obracają. Aż szkoda mi strzępić na nich języka, niestety; jeśli ktoś
zapadnie mi głębiej w pamięć, to raczej makiaweliczni antagoniści, którzy
niemal do ostatniej strony sterują każdym ruchem bohaterów usiłujących wydostać
się z zaklętego królestwa Globalii. Trudno, nie można mieć wszystkiego – a
doprawdy niewdzięcznością byłoby narzekać w sytuacji, gdy Rufin naprawdę po
mistrzowsku opisał dziesiątki mechanizmów i tendencji, ubarwiając je takimi
szczegółami jak zanik umiejętności żucia (ze względu na starzenie się
społeczeństwa przestawiono się na produkcję pokarmów płynnych i
galaretkowatych) albo aktorki robiące sobie postarzające operacje plastyczne
(bo młodość i naturalność są faszystowskie).
Dawno temu zdarzyło mi się natrafić na recenzję "Nowego wspaniałego świata", której autor bardzo się dziwił Huxleyowi, czemu tak krytycznie przedstawia wykreowaną przez siebie rzeczywistość. Bo jak to - każdy ma co jeść, każdy wykonuje pracę, która mu się podoba, bo został tak uwarunkowany, żeby ją lubić, każdy może wziąć udział w orgii, czegóż więcej chcieć? Mówiąc szczerze, recenzja przygnębiła mnie dalece bardziej niż cały "Nowy wspaniały świat". To uczucie powróciło przy lekturze książki Rufina.
Bo prawda jest taka, że już teraz żyjemy w Globalii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz