Pora znów
napisać o zjawisku w literaturze równie powszechnym jak suche gałązki, które
trzaskają pod stopami akurat w chwili, gdy bardzo chce się zachować ciszę – i równie
rzadko dostrzeganym.
Metafikcja ma
wiele twarzy i form, ale ogólnie rzecz biorąc sprowadza się do tego, że utwór
sygnalizuje nam, że jest utworem – że został napisany, czyli stworzony, i że ma
zostać przeczytany, czyli odtworzony. Do tej samej szajki co metafikcja należy
metalepsa, co – przyznaję – brzmi jak jakaś nieprzyjemne choroba układu
nerwowego. Chora na metalepsę literatura rzuci w nas na przykład postacią
upierającą się, że to ona napisała książkę, którą trzymamy w rękach. Bardziej
fachowo rzecz ujmując – metalepsa to zatarcie granic między rzeczywistością
empiryczną (w której żyjemy), rzeczywistością przedstawioną (o której czytamy)
i rzeczywistością narratora (która na ogół plasuje się gdzieś pomiędzy).
Może ktoś
pomyśleć, że taki teoretyczno-literacki wygibas występuje tylko w dziełach
ambitnych lub aspirujących do tego miana, ale wcale tak nie jest. Metafikcja
trzyma się mocno w tak popularnym gatunku, jakim jest kryminał.
Przykładem
oczywistym są przygody Sherlocka Holmesa pozują na relacje spisane przez
naocznego świadka geniuszu detektywa, doktora Watsona. U Agathy Christie od
metafikcji jest aż gęsto: pojawia się nie tylko watsonowaty Hastings, narrator niektórych
historii o zarozumiałym cudzoziemcu Herkulesie Poirot, ale też Ariadne Oliver,
autorka kryminałów narzekającą na stworzoną przez siebie zarozumiałego
cudzoziemca Svena Hjersona, którego czytelnicy nie wiedzieć czemu uwielbiają. No
i wreszcie jest Chris Ewan i jego „Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie”.
Przewodnik OZM po Amsterdamie: Uważajcie na papugi. Czają się nad każdym kanałem. Naprawdę. |
Książka zdaje
się pełnymi garściami czerpać z tradycji kryminałów. Stosuje nawet klasyczne
rozwiązanie akcji, pozwalając głównemu bohaterowi monologować przez dwa
rozdziały i przedstawić cały swój tok rozumowania uważnemu audytorium złożonemu
ze wszystkich podejrzanych. W pierwszej chwili Ewan może wydawać się
nieortodoksyjny, robiąc swojego protagonistę złodziejem, ale i to przecież
smakuje Arsene’em Lupinem.
Złodziej
nazywa się Charlie i jest Anglikiem mieszkającym czasowo w Amsterdamie, gdzie
dostaje zlecenie na kradzież dwóch pozornie bezwartościowych małpek z gipsu –
po czym znajduje swojego zleceniodawcę pobitego na śmierć. Jako kryminał „Przewodnik”
sprawdza się nieźle: szybkie zwroty akcji, dowcipna i błyskotliwa narracja, w
miarę logiczne rozwiazanie zagadki i posępny Amsterdam pełen posępnych kanałów
i posępnych słoneczników Van Gogha. Ale jest jeszcze coś.
Otóż Charlie
jest nie tylko złodziejem i detektywem-amatorem – jest również autorem
kryminałów. Bohater jego kryminałów – co za niespodzianka – również jest
złodziejem i detektywem-amatorem. Na tym ciąg się kończy, nie ma więc niestety
nieskończonej metafikcyjnej studia kolejnych złodziejopisarzy piszących książki
o złodziejopisarzach. Metafikcja i metalepsa sięgają w „Przewodniku” nie tylko
w głąb, ale na zewnątrz, ponieważ Charlie po długim i bezskutecznych zmaganiach
z bzdurą, którą palnął w najnowszym kryminale, postanawia zupełnie go zarzucić
i zamiast go poprawiać, po prostu opisać swoją przygodą z gipsowymi małpkami w
Amsterdamie. Efektem tego postanowienia jest – jak nam sugeruje – książka,
którą właśnie mamy w rękach.
Bardzo to
prosty przykład metafikcji, żeby nie rzec – prymitywny, jego celem bowiem nie
jest refleksja nad naturą literatury kryminalnej, tylko coś wręcz odwrotnego:
na wpół żartobliwe przybliżenie rzeczywistości przedstawionej do rzeczywistości
empirycznej. I właśnie na tym poziomie książka zaczyna się trochę sypać.
Charlie ma
agentkę, z którą prowadzi długie rozmowy przez telefon. Opowiada jej nie tylko
o mękach twórczych, nie tylko o swoim śledztwie, ale nawet o złodziejskich
eskapadach. Jej też na koniec zwierza się z zamiaru opisania całej sprawy jako
powieści. Zaufanie, jakim ją obdarza, choć nigdy w życiu nie widział jej na
oczy, jest tak zadziwiające, że mocno nadweręża zaufanie czytelnika. Czyli
moje.
Wiadomo, OZM
jak zwykle narzeka, snując rozdęte teorie, a przecież „Przewodnik” jest w sumie
przyjemnym, choć zachowawczym kryminałem. Przywiódł mi jednak na myśl „Zabójstwo
Rogera Ackroyda”. Kto czytał, ten wie – kto nie czytał, niech zrobi to czym
prędzej, bowiem książka ta jak żadna inna obnaża zasady funkcjonowania kryminałów.
Uświadamia, że narrator w nich jest jak iluzjonista, który wymyślnym gestem
jednej ręki odwraca uwagę publiczności od drugiej, którą wyjmuje z kieszeni
monetę: jedne rzeczy uwypukla, o innych ledwo napomyka, a jeszcze inne
przemilcza, tylko po to, aby czytelnik nie domyślił się prawdy, póki nie
nadejdzie właściwy czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz