Długie, długie
było moje wahanie przed lekturą tej książki – a to dlatego, że Steinbeck (ten
noblista od „Myszy i ludzi” oraz „Gron gniewu”, czyli rzeczy, z których znam
tylko tytuły) jej nie ukończył. Gwoli ścisłości, męczył się z nią przez parę
lat, potem ją zarzucił, a potem umarł, wpisując się tym w wielką tradycję
zapoczątkowaną przez Chrétiena de Troyes, który również nie ukończył ani „Rycerza
z wózka”, ani „Opowieści o Graalu”.
Przeważnie się
wzdragam przed wydawaniem książek, których autorzy wydawać nie chcieli – jakichś
wygrzebanych z dna szuflad brudnopisów, pierwszych młodzieńczych prób albo, nie
daj Boże, prywatnych dzienników – bo wydaje mi się to w pewnych sensie
naruszaniem prywatności pisarza i nieszanowaniem jego woli. Skoro on sam był
zdania, że coś nie nadaje się do publikacji, to widocznie się nie nadawało. W
końcu jednak przeważyło moje upodobanie do wszystkiego, co wiąże się z królem
Arturem (może z wyjątkiem serialu BBC „Merlin”).
Chociaż była
jeszcze jedna rzecz, która kazała mi się zawahać.
Z jakiegoś
powodu wydawca uznał, że niedokończony brudnopis Steinbecka wymaga przedmowy
napisanej przez Paoliniego, autora o smoczym jeźdźcu Luke’u Skywalkerze
Eragonie, który walczy ze złym Imperium. Książki te są w najlepszym razie
przeciętne, co nie przeszkadza Wydawnictwu Mag w kółko robić ich nowe wydania,
również w twardych oprawach i w podziale jednego grubego tomu serii, w którym
nic się nie dzieje, na dwa trochę mniej grube tomy, w których nic się nie
dzieje. Być może wydawca Steinbecka myślał, że nazwisko Paoliniego przyciągnie
młodych czytelników; prawda jest jednak taka, że książka ta może być
interesująca chyba tylko dla miłośników Steinbecka i/lub legend arturiańskich,
pragnących zobaczyć, jak pisarz próbował sobie poradzić z tą tematyką.
Efekt jest interesujący,
choć trudno byłoby nazwać go satysfakcjonującym. Steinbeck rozpoczął prace nad
książką, pragnąc właściwie przepisać swoją ukochaną „Le Morte d’Arthur” we współczesnej
angielszczyźnie. Pierwsze rozdziały – o Uterze Pendragonie, o zdobyciu tronu
przez Artura i moim ulubionym Balinie – są właściwie niewiele więcej niż transkrypcją,
względnie parafrazą, Malory’ego. Potem, gdy Steinbeck przechodzi do śmierci
Merlina i spisku
Morgany na życie Artura, w dotychczasową dosyć sztywną
narrację zaczynają wkradać się myśli i komentarze, które są już jego własne. Na
sam koniec zaś następują dwie długie opowieści – pierwsza o Gawenie, Marhołcie
i Iwenie, druga o Lancelocie – w których Steinbeck całkowicie wyzbywa się
gorsetu marki Malory i zaczyna na własną rękę rozpracowywać ideał rycerza i
związane z nim sensy. Turnieje i walki przetyka przy tym opisami codziennego
życia i długimi rozmowami, którym daleko wprawdzie do potoczności – zbyt są na
to staranne, zbyt wyrafinowane – lecz nie są to już również ściśle powiązane z
akcją dialogi średniowiecznych romansów. Nieraz ocierają się wręcz o
filozoficzne dysputy, a często bohaterowie rozważają wprost, co to znaczy być
rycerzem lub damą.
Ale obrazki są ładne. |
To właśnie Lancelot, choć tarczę ma nieortodoksyjną. |
Szczególnie
wyraźne jest to w opowieści o Lancelocie, która rozpoczyna się obrazem smutnej
dekadencji na dworze Artura: oto młodzież w czasie pokoju gnuśnieje, zapomina o
męstwie i chwale, i wyśmiewa się z takich bohaterów jak Lancelot (Chrétien de
Troyes powiedziałby o nich zapewne: chevaliers
recréants). Rycerski ideał odchodzi do przeszłości jeszcze w czasach
Artura, już wtedy stając się przedmiotem nostalgii. Lancelot jest reliktem,
ostoją szlachetnej, wręcz naiwnej prostoty; ale rycerskość, choć przecież jest
całym jego życiem, w pewnej chwili nawet jego zaczyna nużyć, gdy kolejne
napotykane po drodze dziewice żądają jego pomocy, wymuszają na nim obietnice, a
wreszcie podstępem wabią go w pułapkę. Kiedy zaś wraca z długiej wędrówki na
dwór Artura, wpada w jeszcze straszliwszy potrzask miłości do Ginewry.
Osobliwa jest
ta ambiwalencja rycerskości – ideału z jednej strony wspaniałego i
szlachetnego, z drugiej boleśnie nieprzystającego do nazbyt skomplikowanej
rzeczywistości, z trzeciej wreszcie prowadzącego do postępków wcale nie tak
szlachetnych, jak wtedy, gdy Marhołt z wielkim żalem zabija olbrzyma, opisanego
jak wielkie, niepełnosprawne umysłowo dziecko, które nie zdaje sobie sprawy ze
szkód, których jest przyczyną.
Znużenie
rycerstwem, wyrzuty sumienia z powodu zabicia potwora – jakaż to różnica w
porównaniu z początkowym zamiarem Steinbecka, by po Bożemu przepisywać Malory’ego,
niczego nie wygładzając i nie upiększając, nie próbując prostować pokrętnej i
moralnie dwuznacznej historii małżeństwa Utera i Igreny.
Paolini
oczywiście w przedmowie zobowiązany był piać z zachwytu nad książką.
Najpoważniejsze zarzuty, jakie śmiał wobec niej wysunąć, to początkowe zbyt
niewolnicze trzymanie się Malory’ego oraz anachronizmy i nieścisłości historyczne,
co w przypadku wszelkich utworów związanych z królem Arturem wydaje mi się
przewinieniem niewielkiej wagi (chyba że utwór kreuje się na powieść
historyczną, ale to temat na inną porę). Poza tym jednak Paolini puentuje swoją
przedmowę stwierdzeniem, że książka stanowi wyborny wstęp do legendy
arturiańskiej i że on sam żałuje, iż nie miał okazji przeczytać jej w wieku
pacholęcym.
A ja się z nim
nie zgadzam. Jak mówię – książka jest interesująca jako ślad twórczej pracy
Steinbecka i jego zmagań z legendami arturiańskimi (zwłaszcza że na końcu wydawca
zamieścił fragmenty jego listów, ale nie satysfakcjonująca jako utwór
artystyczny. Paradoksalnie większą wartość ma sam rozdział o Lancelocie
traktowany odrębnie niż w połączeniu z resztą opowieści, w której staje się
tylko jednym z luźno powiązanych ze sobą szkiców. Widać, że jest to brudnopis.
Można w nim znaleźć intrygujące pomysły, piękny język, zapadające w pamięć
obrazy, ale całości brakuje nadrzędnego zamysłu.
Mógł to być
jeden z powodów, dla których Steinbeck porzucił tę książkę. Nie powiem, że nie żałuję.
Balin 4ever. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz