sobota, 11 lutego 2017

Rycerskie brudnopisy - The Acts of King Arthur and His Noble Knights, John Steinbeck



Długie, długie było moje wahanie przed lekturą tej książki – a to dlatego, że Steinbeck (ten noblista od „Myszy i ludzi” oraz „Gron gniewu”, czyli rzeczy, z których znam tylko tytuły) jej nie ukończył. Gwoli ścisłości, męczył się z nią przez parę lat, potem ją zarzucił, a potem umarł, wpisując się tym w wielką tradycję zapoczątkowaną przez Chrétiena de Troyes, który również nie ukończył ani „Rycerza z wózka”, ani „Opowieści o Graalu”.

Przeważnie się wzdragam przed wydawaniem książek, których autorzy wydawać nie chcieli – jakichś wygrzebanych z dna szuflad brudnopisów, pierwszych młodzieńczych prób albo, nie daj Boże, prywatnych dzienników – bo wydaje mi się to w pewnych sensie naruszaniem prywatności pisarza i nieszanowaniem jego woli. Skoro on sam był zdania, że coś nie nadaje się do publikacji, to widocznie się nie nadawało. W końcu jednak przeważyło moje upodobanie do wszystkiego, co wiąże się z królem Arturem (może z wyjątkiem serialu BBC „Merlin”).

Chociaż była jeszcze jedna rzecz, która kazała mi się zawahać.



Z jakiegoś powodu wydawca uznał, że niedokończony brudnopis Steinbecka wymaga przedmowy napisanej przez Paoliniego, autora o smoczym jeźdźcu Luke’u Skywalkerze Eragonie, który walczy ze złym Imperium. Książki te są w najlepszym razie przeciętne, co nie przeszkadza Wydawnictwu Mag w kółko robić ich nowe wydania, również w twardych oprawach i w podziale jednego grubego tomu serii, w którym nic się nie dzieje, na dwa trochę mniej grube tomy, w których nic się nie dzieje. Być może wydawca Steinbecka myślał, że nazwisko Paoliniego przyciągnie młodych czytelników; prawda jest jednak taka, że książka ta może być interesująca chyba tylko dla miłośników Steinbecka i/lub legend arturiańskich, pragnących zobaczyć, jak pisarz próbował sobie poradzić z tą tematyką.

Efekt jest interesujący, choć trudno byłoby nazwać go satysfakcjonującym. Steinbeck rozpoczął prace nad książką, pragnąc właściwie przepisać swoją ukochaną „Le Morte d’Arthur” we współczesnej angielszczyźnie. Pierwsze rozdziały – o Uterze Pendragonie, o zdobyciu tronu przez Artura i moim ulubionym Balinie – są właściwie niewiele więcej niż transkrypcją, względnie parafrazą, Malory’ego. Potem, gdy Steinbeck przechodzi do śmierci Merlina i spisku
Ale obrazki są ładne.
Morgany na życie Artura, w dotychczasową dosyć sztywną narrację zaczynają wkradać się myśli i komentarze, które są już jego własne. Na sam koniec zaś następują dwie długie opowieści – pierwsza o Gawenie, Marhołcie i Iwenie, druga o Lancelocie – w których Steinbeck całkowicie wyzbywa się gorsetu marki Malory i zaczyna na własną rękę rozpracowywać ideał rycerza i związane z nim sensy. Turnieje i walki przetyka przy tym opisami codziennego życia i długimi rozmowami, którym daleko wprawdzie do potoczności – zbyt są na to staranne, zbyt wyrafinowane – lecz nie są to już również ściśle powiązane z akcją dialogi średniowiecznych romansów. Nieraz ocierają się wręcz o filozoficzne dysputy, a często bohaterowie rozważają wprost, co to znaczy być rycerzem lub damą.

To właśnie Lancelot, choć tarczę ma nieortodoksyjną.
Szczególnie wyraźne jest to w opowieści o Lancelocie, która rozpoczyna się obrazem smutnej dekadencji na dworze Artura: oto młodzież w czasie pokoju gnuśnieje, zapomina o męstwie i chwale, i wyśmiewa się z takich bohaterów jak Lancelot (Chrétien de Troyes powiedziałby o nich zapewne: chevaliers recréants). Rycerski ideał odchodzi do przeszłości jeszcze w czasach Artura, już wtedy stając się przedmiotem nostalgii. Lancelot jest reliktem, ostoją szlachetnej, wręcz naiwnej prostoty; ale rycerskość, choć przecież jest całym jego życiem, w pewnej chwili nawet jego zaczyna nużyć, gdy kolejne napotykane po drodze dziewice żądają jego pomocy, wymuszają na nim obietnice, a wreszcie podstępem wabią go w pułapkę. Kiedy zaś wraca z długiej wędrówki na dwór Artura, wpada w jeszcze straszliwszy potrzask miłości do Ginewry.

Osobliwa jest ta ambiwalencja rycerskości – ideału z jednej strony wspaniałego i szlachetnego, z drugiej boleśnie nieprzystającego do nazbyt skomplikowanej rzeczywistości, z trzeciej wreszcie prowadzącego do postępków wcale nie tak szlachetnych, jak wtedy, gdy Marhołt z wielkim żalem zabija olbrzyma, opisanego jak wielkie, niepełnosprawne umysłowo dziecko, które nie zdaje sobie sprawy ze szkód, których jest przyczyną.

Znużenie rycerstwem, wyrzuty sumienia z powodu zabicia potwora – jakaż to różnica w porównaniu z początkowym zamiarem Steinbecka, by po Bożemu przepisywać Malory’ego, niczego nie wygładzając i nie upiększając, nie próbując prostować pokrętnej i moralnie dwuznacznej historii małżeństwa Utera i Igreny.

Paolini oczywiście w przedmowie zobowiązany był piać z zachwytu nad książką. Najpoważniejsze zarzuty, jakie śmiał wobec niej wysunąć, to początkowe zbyt niewolnicze trzymanie się Malory’ego oraz anachronizmy i nieścisłości historyczne, co w przypadku wszelkich utworów związanych z królem Arturem wydaje mi się przewinieniem niewielkiej wagi (chyba że utwór kreuje się na powieść historyczną, ale to temat na inną porę). Poza tym jednak Paolini puentuje swoją przedmowę stwierdzeniem, że książka stanowi wyborny wstęp do legendy arturiańskiej i że on sam żałuje, iż nie miał okazji przeczytać jej w wieku pacholęcym.

A ja się z nim nie zgadzam. Jak mówię – książka jest interesująca jako ślad twórczej pracy Steinbecka i jego zmagań z legendami arturiańskimi (zwłaszcza że na końcu wydawca zamieścił fragmenty jego listów, ale nie satysfakcjonująca jako utwór artystyczny. Paradoksalnie większą wartość ma sam rozdział o Lancelocie traktowany odrębnie niż w połączeniu z resztą opowieści, w której staje się tylko jednym z luźno powiązanych ze sobą szkiców. Widać, że jest to brudnopis. Można w nim znaleźć intrygujące pomysły, piękny język, zapadające w pamięć obrazy, ale całości brakuje nadrzędnego zamysłu.

Mógł to być jeden z powodów, dla których Steinbeck porzucił tę książkę. Nie powiem, że nie żałuję.

Balin 4ever.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz