Z okazji
niedawnego Święta Producentów i Dystrybutorów Przedmiotów z Serduszkami –
znanego powszechnie jako Walentynki™ – naszła mnie chęć na tematyczne ćwiczenie
intelektualne. Tak właśnie powstała poniższa krótka lista 5 najgorszych scen
erotycznych w książkach, przy czym przez „najgorsze” należy oczywiście rozumieć
„takie, które mnie się nie podobają i akurat przyszły mi do głowy”.
Zanim przejdę
do sedna, jeszcze jedno ogłoszenie: nie ma na mojej liście „50 twarzy Greya”
ani żadnego innego okazu świeżo wyłonionego gatunku „powieści erotycznej”, a to
z dwóch powodów: po pierwsze fragmentami powieści pani E.L. James można by
zapewne zapełnić całą listę, a po drugie wymagałoby to ode mnie przeczytania
któregoś z tych tworów, czego do tej pory szczęśliwie udało mi się ustrzec.
Jeszcze parę słów o
kryteriach
Zacytuję tu
wywiad z pewnym znanym układaczem list (ZUL-em).
„Dziennikarz:
Co robisz, aby nadać swoim listom pozór obiektywności?
ZUL: Wymyślam kryteria”.
Podążając za
tym zacnym przykładem, przedstawiam własne kryteria.
Kryterium nr 1: Kontekst. Czy scena
erotyczna jest potrzebna dla fabuły, czy też stanowi dozwolony od lat 18
odpowiednik karuzeli do łóżeczka? Innymi słowy, czy jest tanim zagraniem mającym zwabić czytelnika poprzez zagranie na jego instynktach?
Kryterium nr 2: Styl. Czy scena
erotyczna jest napisana w sposób
obrzydliwy/obraźliwy/głupi/przegadany/jakikolwiek inny, który nie odpowiada
OZM?
Kryterium nr 3, które pokrywa się częściowo
z dwoma poprzednimi, ale jednak musi zostać wydzielone, chociaż właściwie
przeczy samej idei obiektywnych kryteriów: Moje osobiste odczucie. Czy
pierwszą reakcją na scenę erotyczną jest śmiech/wytrzeszcz oczu/wykrzywienie
warg/ciche przekleństwo/głośne „co to ma być”?
Wyjaśniwszy
sobie te sprawy, możemy ruszać w wesoły, walentynkowy rajd.
Miejsce 5: Saga o Ludziach Lodu, Margit
Sandemo (tom 46, Woda zła)
Ach, Saga o
Ludziach Lodu. Ważna cegiełka zarówno w historii literatury, jak i mojego
rozwoju intelektualnego. Zdaje mi się, że ten liczący 47 tomów behemot,
opowiadający dzieje kolejnych pokoleń rodu zmagającego się ze swoim Złym
Protoplastą, położył podwaliny pod popularność skandynawskich sag (mam na myśli
oczywiście te urocze toaletowe książeczki, które można zakupić w kiosku, a nie
jakieś tam Sagi o Egilu czy innym Njalu). Również dzięki Sadze o Ludziach Lodu
wiem, że Oslo kiedyś nazywało się Christiania.
Ale przecież
nie dla faktów historycznych czytało się Sagę, lecz dla „momentów”, których w
47 tomach znalazło się całkiem sporo. W końcu kolejne pokolenia Ludzi Lodu musiały
w jakiś sposób powstawać.
Sceny
erotyczne u Sandemo są różnej jakości, jak przystało na tak obszerny korpus. Na
miejsce na mojej liście zasłużył pewien rozdzialik z przedostatniego tomu,
kiedy walka bohaterów ze Złym Protoplastą (zwanym wdzięcznie Tengelem Złym)
zmierza ku końcowi. Niestety, bohaterowie napotykają na swojej drodze bardzo
wąskie przejście, zatarasowane przy pomocy dziewczęcia. Ściśle rzecz biorąc,
nagiego, nieśmiertelnego dziewczęcia przykutego do skały przez ostatnie
siedemset lat.
Źródło |
-Skoro
nie istnieją żadne zaklęcia ani formuły, którymi można by się tu posłużyć, to
pozostaje tylko jedno pytanie. Takie mianowicie, że jeśli dziewicze ciało Tiili
jest swoistym zamkiem, to czy Tengel Zły jest do niego jedynym kluczem?
Jak widać,
scena spełnia kryterium nr 1: seks jest niezbędnym elementem fabuły, ponieważ
tylko dzięki niemu bohaterowie będą mogli przejść dalej.
Tylko że jest
to bardzo, no wiecie, głupie. A sama scena z każdym zdaniem staje się coraz
bardziej żenująca.
Tiili
miała teraz oczy otwarte. Patrzyła na niego pytająco, kiedy odpinał pas.
Marco
dygotał na całym ciele. To zadanie przerastało jego siły. Naprawdę nie
wiedział, jak sobie z nim poradzi. Dlaczego właśnie jego wybrali? To nie w
porządku z ich strony.
Ale
natychmiast, gdy mu to przyszło do głowy, uświadomił sobie ku swemu wielkiemu
zdziwieniu, że nigdy by nie pozwolił uczynić tego nikomu innemu. Czułość dla
Małego Kwiatuszka wzrastała w nim z każdą chwilą.
-Jesteście
tacy piękni, panie-powiedziała zdumiona.-Prawie tak samo jak mój brat. On też
był taki ciemny i przystojny, ale niepodobny do was.
Myślę, że
kiedy dziewczyna mówi do faceta w takich okolicznościach, że przypomina jej
brata, to chyba nie jest dobry znak.
-Tiili...
to cię będzie trochę bolało. Wierz mi, ja nie chciałbym robić ci krzywdy, ale
muszę. Bo chyba lepiej, żebym ja spróbował, niż żeby on... ten zły człowiek.
Sandemo
desperacko próbuje wyrugować z tej sceny wszelki pretekstowy, pornosowaty
wydźwięk, wmawiając nam, że dwie osoby, które poznały się dziesięć minut temu –
z czego jedna przez ostatnie siedem stuleci wisiała w wejściu do skalnego
tunelu – dopełniają aktu czułego i pełnego miłości.
Żebym
tak miał choć troszkę więcej czasu, żebym mógł ją przygotować, wzbudzić w niej
pragnienie... A tak wszystko wydaje się takie brutalne, takie... odarte z
uczuć!
Tiili
była bardzo drobna i szczuplutka. Będzie odczuwać ból, żebym nie wiem jak był
ostrożny, myślał Marco zmartwiony. Przytulił twarz do jej policzka, jedną ręką
obejmował jej plecy, a drugą nieskończenie delikatnie pieścił skórę. Powoli,
powoli odnajdywał drogę do niej. Nie miał żadnych problemów, choć nigdy
przedtem nie zbliżył się tak bardzo do żadnej kobiety. Ale Tiili była niezwykle
pociągająca...
Przylgnęła
do niego tak naturalnie, że aż go to zdziwiło, nagle jej drobne ciało
przeniknął dreszcz, z gardła wydobył się zdławiony jęk i... było po wszystkim.
Pieczęć
została złamana.
Biedny miś. (Źródło) |
Niestety,
pierwsza próba z użyciem wytrycha Marca się nie powiodła i Tiili dalej jest
przykuta do skały. Marco jednak się nie poddaje.
-Czy
zniosłabyś jeszcze jedną próbę, Tiili?
-Jeśli
ty nie masz nic przeciwko temu.
-Jeśli
ja nie mam nic przeciwko? Dziecko najdroższe, gdybyś wiedziała, jak
musiałem nad sobą panować, żeby nie posunąć się dalej!
Po
raz pierwszy dostrzegł cień nieśmiałego uśmiechu, nie wyraźniejszy niż
drgnienie skrzydełka motyla, na jej udręczonej buzi.
-A
więc... lubisz mnie trochę?
-Tiili,
mówiłem ci o mojej długiej samotności. Nikt nigdy nie był mi bliższy niż ty,
choć znamy się tak krótko. Więc pozwolisz mi?
Przełknęła
ślinę i skinęła głową.
Podkreślone są
te zdania, które wywołały u mnie histeryczny śmiech. Najpierw „przypominasz mi
mojego brata”, teraz „dziecko najdroższe” – nieprzyjemne skojarzenia mnożą się
jak króliki. Zaraz potem zaś następuje dialog, który podnosi licznik zażenowania
o 5.000.000 punktów.
Kiedy
wziął ją po raz drugi, nie spuściła wzroku jak poprzednio. Patrzyła na niego
przez cały czas i po krótkim grymasie bólu na jej twarzy pojawiło się jakieś
wewnętrzne światło. Marco uśmiechał się do niej czule, a ona odpowiadała mu tak
samo. I właśnie wtedy odczuwali ogromną wspólnotę. Zostali do tego zbliżenia
zmuszeni przez okoliczności, ale teraz oboje mu ulegli, stali się jednością. I
była to ich tajemnica. Nikt oprócz nich o tym nie wiedział.
Marco
stwierdził, że będzie to bardzo krótki akt. Wciągnął głęboko powietrze, oczy mu
pociemniały, oplótł ją ramionami i przytulił mocno do siebie, jakby wciąż
jeszcze znajdowała się zbyt daleko. Jej ręce były przykute do skały, lecz
oparła czoło o jego ramię, by okazać mu oddanie, i wtedy ciałem Marca
wstrząsnął dreszcz najgłębszej rozkoszy.
Kiedy
znowu mógł oddychać normalnie, poczuł ręce Tiili na szyi; jej stopy opierały
się o skalisty grunt. Stała na czubkach palców, ale stała.
Tiili
była wolna!
Sam opis jest
bardzo ogólnikowy i bardzo delikatny, pełen konwencjonalnych, bezpiecznych
sformułowań o wewnętrznym świetle, stawaniu się jednością, dreszczach rozkoszy
etc. Gdyby nie idiotyczny kontekst „złamanej pieczęci”, nie byłoby się do czego
przyczepić. Ten kontekst jednak istnieje, istnieją również wywołujące lekki
kwaśny posmak na języku zwroty „brat” i „dziecko”. Choćby Sandemo owinęła całą
scenę w tysiąc różowych welonów i obwarowała ją kolejnymi zapewnieniami o
głębokiej duchowej wspólnocie uczestników, nic nie zmieni faktu, że jest ona
pretekstowa, oparta na wydumanych podstawach i... no wiecie... pozwólcie, że
się powtórzę: głupia.
Miejsce 4: „Samozwaniec tom 1”, Jacek Komuda
Komudę nazwano
nowym Sienkiewiczem, tak jak każdego autora powieści historycznych, który
odniósł sukces. Cykl „Samozwaniec” opowiada o wyprawie na Moskwę celem
posadzenia na tronie Dymitra, jak tytuł wskazuje, Samozwańca.
Jest więcej
tomów „Samozwańca”, ale udało mi się zmęczyć tylko pierwszy. Powody były dwa.
Po pierwsze, cała książka jest jednym wielkim popisem elokwencji i wiedzy
historycznej Komudy. I trzeba autorowi przyznać, że stylistyczne wygibasy
wykonuje nader zręcznie, a i wiedzy o epoce, którą opisuje, też można mu
pozazdrościć. Rzecz jednak w tym, że iście barokowo-sarmacki słowotok hamuje
narrację do tego stopnia, że do końca pierwszego tomu polskie wojsko doprawdy
długą ma jeszcze drogę do Moskwy. Przykładem tej ozdobnej rozwlekłości jest
poniższa scena, która i tak została przeze mnie okrutnie poprzycinana.
Przeczytajcie ją, a powiem wam, jaki był drugi powód, który zniechęcił mnie do
Komudy.
Poczuł
jej wargi wędrujące od jego ust aż na dół i
sam porwał za obfite krągłości
jabłek Wenery, a potem – za nadobny gaiczek skrywany pod suknią i spódnicą,
otaczający źródełko gotowe napoić spragnionego konika.
Źródło |
Szybko
pomogła mu pozbyć się własnego stroju, który krępował jej ruchy i niejeden raz
bywał przyczyną męskiej złości i irytacji. W owych czasach bowiem nie
wystarczyło pozyskać przychylności niewiasty, lecz trzeba ją było jeszcze
zdobyć jak twierdzę, obłuskując z sukni, spódnicy, stanika i fortugałów, jak
ziemny zamek z beluard i kawalierów; pozostawiając na miłośnicy jedynie kanaki i
obręcze, to jest naszyjniki i pasy zdobione srebrem i perłami, niczym na nagim
ciele perskiej nałożnicy.
Dlatego
niecierpliwy pan Nieborski na ten przykład nie bawił się nigdy w żadne
oblężenia, ale zdobywał niewiasty szturmem, podchodząc do forteczki Amora
tajnym podkopem. Czyli po prostu obracając nadobne amoraty tyłem do przodu i
zadzierając suknię na obręczach do góry, a potem szturmując niewieście wdzięki
z pochyloną kopią. Wszelako poniechał tego, gdy kiedyś trafił mu się złamany
fortugał, które przebiwszy płótno spódnicy, pozostawił na jego rzyci ślady jak
od pchnięcia pohańskiego koncerza.
Ale
to wszystko było już nieważne. Teraz liczyło się tylko ciało, dłonie i usta
metresy, która rozpalała w panu stolnikowicu żar namiętności. Wkrótce pieściła
ustami jego rumaka do chwili, gdy dumnie stanął dęba, a pan Dydyński przesuwał
dłońmi po jej plecach i karku, a nade wszystko po pieszczonej i uciesznej
łączce, z której ciekł słodki niczym miód, pocieszny nektar miłości. [...]
Koszula, której nie zdjęła, zsunęła się w dół, więc Dydyński zadarł ją siłą w
górę, pieścił i ściskał parę uroczych piersi, galopujących nad nim jak arabskie
klacze. Ciągle nie widział oblicza bachantki, nie znał jej imienia. Cóż jednak
byłoby jej po najpiękniejszej twarzy (zwłaszcza że i tak było ciemno choć oko
wykol), co po pięknym oku – przesłoniętym powiekami i rzęsami długimi niczym
najcieńsza muślinowa zapona – gdyby stolnikowiec nie czuł wyraźnie uścisków
owej rzeczy w kroku. [...] Jednak nawet zapamiętawszy się w miłosnym obłędzie,
nie mógł pominąć milczeniem innych powabów dziewczęcia. [...] Ramiona jak
rozfiglowane koźlęta, a cycki niczym... bębny –
które to określenie wydawało
się panu Jackowi dziwnie prostackie, wręcz hajduckie. Jednak w takiej chwili i
w takim położeniu nie bardzo miał czas ani ochotę, aby wymyślać jakieś inne, o
wiele gładsze porównania. Albowiem myśli zajęte miał tylko tym, aby posyłać do
celu coraz celniejsze strzały Kupidyna. To było bowiem niczym gonitwa konno do
pierścienia, a jak podawały stare przepisy: komu by w galopie kopia z rąk
wypadła, albo się o ziemię ułamała, ten tracił razy wszystkie i nic zgoła do
gonitwy nie miał. [...]
Dostrzegam uderzające podobieństwo do ramion (Źródło) |
I to jeszcze
nie koniec. Fabularnie jest to ledwie epizodzik, ale nadmuchany bardziej niż
kiełbasa za 4 złote. Scena ciągnie się, ciągnie się i ciągnie, i nie może się
skończyć. Narrator puszy się niczym paw, rozpościerając ogon kolejnych
rozbuchanych porównań i kolejnych klimatycznych anegdotek, byle tylko udowodnić
jurność Dydyńskiego i własną zręczność gawędziarską.
Scena jest
zatem mocno przeszarżowana, ale kto wie, może w innej książce nie byłaby taka zła. W „Samozwańcu” gwoździem do trumny jest kontekst. Kiedy już
Dydyński dowiedzie swojej męskości – i to nie dwa razy i nie trzy – wyrzuca
„bachantkę” nago z komnaty, ponieważ więcej nie chce nią sobie zawracać głowy,
a poza tym przysłała ją do niego Maryna Mniszchówna, aby go obserwować.
Maryna
Mniszchówna, którą niektórzy pamiętają z lekcji historii jako tę, która w
kolejnych Dymitrach rozpoznawała swojego męża, jest jedyną kobiecą postacią w
„Samozwańcu”, która jako sprytna intrygantka z początku wydaje się czymś więcej
niż tylko obiektem seksualnym. Wśród tłumów metres, markietanek i prostytutek,
tudzież rzeczy i sytuacji porównywanych do obcowania z tymiż, wydaje się chwalebnym
wyjątkiem. Nawet ona musi mieć chropawy głos – „Jak ladacznica, pomyślał w
głębi ducha Dydyński. Ale taki kontrast u jaśnie oświeconej panny tylko dodawał
jej uroku. I czynił ją nie tylko bogatą, ale bardziej ponętną partią”.
Od wszystkich
lubieżnych panien jest jeszcze jeden wyjątek, a mianowicie ukochana
Dydyńskiego, która w książce pojawia się tylko w jego wspomnieniach, a
przedstawiana jest tam jako eteryczny anioł i nieledwie Madonna.
Po osadzeniu w
tym kontekście powyższa scena – fabularnie wątpliwa, stylistycznie przegadana –
staje się kolejną cegiełką do przesycającej „Samozwańca” mizoginii* i dlatego
właśnie znalazła się na tej liście.
*Nie należę do
osób, które łatwo szafują zarzutem mizoginii. Nie twierdzę nawet, że Komuda
jest mizoginem. Twierdzę natomiast, że jego książka jest mizoginistyczna.
Miejsce 3: „Czas pogardy”, Andrzej
Sapkowski
W sumie
większość scen erotycznych z udziałem Ciri w tzw. sadze o wiedźminie budzi we
mnie uczucia mocno mieszane, przeważnie wyrażające się wywracaniem oczami.
Pierwsza z nich jednak, do której dochodzi pod koniec tomu „Czas pogardy”,
wywołała reakcję nieco żywszą.
Z uwagi na
kryterium nr 1, trzeba mi pokrótce przedstawić kontekst. Ciri jest w stanie
ciężkim po parodniowej przeprawie przez pustynię i brutalnym potraktowaniu
przez łowców ludzi. Czuje się zagubiona, osamotniona i bez mała zrozpaczona,
wobec czego z chęcią przystaje do grupy młodych rozbójników zwanych Szczurami.
Ponieważ dopiero co pomogła jednemu ze Szczurów w ucieczce od wyżej
wymienionych łowców, Szczur ów, imieniem Kayleigh, pragnie jej podziękować,
świadcząc usługę seksualną. Ciri jest przerażona, czytelnik w związku z tym
trochę też, ale na szczęście Kayleigh zostaje odpędzony przez inną członkinię
szajki, zwaną Mistle. A potem dzieje się to:
Mistle
była ciepła, pachniała żywicą i dymem. Jej dłoń była mniejsza od dłoni
Kayleigha, delikatniejsza, miększa. Przyjemniejsza. Ale dotyk wyprężył Ciri
ponownie, ponownie skrępował całe ciało lękiem i wstrętem, zwarł szczęki i
zdusił gardło. Mistle przywarła do niej, przytulając opiekuńczo i szepcząc
uspokajająco, ale w tym samym czasie jej drobna dłoń nieustająco pełzła jak
ciepły ślimaczek, spokojny, pewny, zdecydowany, świadom drogi i celu. Ciri
poczuła, jak żelazne cęgi wstrętu i strachu rozwierają się, zwalniają chwyt,
poczuła, jak wymyka się z ich uścisku i opada w dół, głęboko, coraz głębiej, w
cieplutkie i mokre bajoro rezygnacji i bezsilnej uległości. Obrzydliwie
i upokarzająco przyjemnej uległości.
Źródło, w którym jest więcej o scenach erotycznych wśród ślimaków |
Zgwałcenie – zmuszenie drugiej osoby do
obcowania płciowego, poddania się innej czynności seksualnej lub wykonania
takiej czynności przez jedną lub wiele osób, posługujących się siłą fizyczną,
przymusem, nadużyciem władzy, podstępem lub wykorzystujących
niemożność wyrażenia świadomej zgody przez daną osobę (źródło definicji:
Wikipedia, rzecz jasna).
Ciri jest
młodsza od Mistle i ma w sposób oczywisty słabszą pozycję w grupie, ponieważ
dopiero co dołączyła do Szczurów. Jej zdolność do wyrażenia świadomej zgody lub
niezgody doznała poważnego uszczernku pod wpływem niedawnych traumatycznych przeżyć.
Można nawet powiedzieć, że Mistle najpierw zdobyła sobie zaufanie Ciri,
spławiając Kayleigha, a chwilę potem wykorzystała to zaufanie.
Ciri najpierw
reaguje strachem i wstrętem, potem rezygnacją, a na koniec czuje obrzydzenie i
upokorzenie. To, że Sapkowski pisze o cieplutkim bajorze i przyjemnej
uległości, jest dokładnie tym, samym, co głodne kawałki Marca z „Sagi o
Ludziach Lodu” o tym, że nikt nie był mu tak bliski jak Tiili: listkiem figowym
mającym przykryć, że z całą tą sytuacją jest coś bardzo nie w porządku. O ile
jednak w „Sadze o Ludziach Lodu” cały kontekst był tak kretyński, że scena
mogła budzić tylko histeryczny śmiech, o tyle tutaj czuję raczej gniew.
Ta scena
miałaby sens, gdyby Szczury były naprawdę dzikimi dziećmi, których relacje,
obrzędy wtajemniczenia i rozładowywanie napięć w grupie opierają się na
podobnych zasadach co u szympansów bonobo. I choć w pierwszej chwili, po
propozycji Kayleigha i akcji Mistle, takie można odnieść wrażenie, to w
późniejszych tomach nic podobnego nie ma miejsca. Co więcej, powyższa scena
jest początkiem wspaniałego związku Ciri i Mistle, pełnego wzajemnej czułości i
przywiązania.
Czy ta scena
jest fabularnie potrzebna? Relacja między Ciri a Mistle (która zresztą
pozostaje w kolejnych tomach na trzecim planie) naprawdę mogła była zostać
zapoczątkowana w lepszy sposób. Być może Sapkowski po prostu bardzo chciał
dokonać inicjacji seksualnej Ciri, ponieważ rozdział wcześniej dokonał już jej
metaforycznego rozdziewiczenia: Ciri używa tam zakazanej magii ognia, a
towarzyszące temu doznania, koncentrujące się na strefach erogennych, nie
pozostawiają wątpliwości co do symbolizmu całej sceny. Sapkowski chciał zatem –
wedle mojej wydumanej i pozbawionej jakichkolwiek namacalnych podstaw hipotezy
– po metaforycznym rozdziewiczeniu dokonać rozdziewiczenia faktycznego, ale
dokonanie tego przy pomocy męskiego członka – na przykład Kayleigha – za bardzo
by jednak pachniało gwałtem. W związku z tym na scenę weszła Mistle, której
dłoń była „delikatniejsza, miększa”.
A może
Sapkowski miał zupełnie inne intencje. Wszystko jedno. Wyszło obrzydliwie.
Jedyną zaletą tej sceny jest to, że jest miłosiernie krótka.
Miejsce 2: „Pomnik cesarzowej Achai, tom I”,
Andrzej Ziemiański
Długo trwało
moje wahanie co do umieszczenia na tej liście dzieła Ziemiańskiego, bo to
trochę ta sama kategoria zjawisk co „50 twarzy Greya” – wiadomo, że jest złe i
nie ma co o tym dyskutować. Ale scena, którą zamierzam Wam przedstawić, ładnie
komponuje się z resztą listy, która przecież ma pokazać, na ile sposobów można skrewić
przy pisaniu scen erotycznych. Ziemiański wprowadza tu zupełnie nową jakość.
Kontekstem
jest tu całkowicie zbędny epizod, w którym Shen, młoda żołnierka, zostaje wbrew
swojej woli zaprowadzona do burdelu przez koleżankę, która obiecuje jej, że nie
stanie się tam nic, czego by nie chciała. I zaczyna się:
-Nie
rozbierajcie mnie do golasa! Miało być przecież tak, że nic się nie stanie
wbrew mojej woli!
-Ależ
oczywiście, kochanie. Z tym tylko, że ty sama nie uświadamiasz sobie po prostu
głębokiego pragnienia bycia nagą teraz.-Nuk sapała z wysiłku.-Pomagamy twoim
życzeniom jeszcze niewyrażonym.
[...]
Odsunął
się, żeby mogła się położyć. A ona zerknęła w dół. Nie! Jego penis sterczał jak
włócznia. Zamknęła desperacko oczy. Zrobiła gest, jakby chciała odepchnąć to...
coś. Jemu najwyraźnij spodobała się reakcja dziewczyny. Nie sądziła, że tak
łatwo się podda. Dała się położyć na plecach, jakby bezwolna, przepełniona
strachem, że jego włócznia zaraz znajdzie się gdzieś w środku niej.
Źródło |
I
nagle zrozumiała, że musi przestać przejmować się faktem, iż jest dziewicą. Że
czas zrezygnować z romantycznych wyobrażeń o miłości skonsumowanej po
przepięknym ślubie. I gdzie to miałoby się wydarzyć? W wojsku? W ogniu dział i
karabinów? Pojęła, że Nuk była jej prawdziwą przyjaciółką, a sposób, który
wymyśliła, jest najlepszy z możliwych.
Wstyd
gdzieś umknął, a strach ustąpił miejsca ciekawości i fascynacji. Spokojnie, w
łóżku krzywda się nie dzieje, wszystkie kobiety na świecie przez to przechodzą
i jakoś żyją. Chłopak naprawdę potrafił być delikatny. I miał wyczucie.
Westchnęła gwałtownie, kiedy w nią wszedł. A potem poddała się z całym zaufaniem
wszystkiemu, co robił. Przyjemność. To nie miłość. To przyjemność, za to
skondensowana.
Mam pomidorowe
wyzwanie dla wszystkich czytających te słowa: powiedzcie „Nie! Jego penis
sterczał jak włócznia”, nie śmiejąc się przy tym.
Prawdę mówiąc,
przy pierwszej lekturze ogarnął mnie lęk przed idiotycznie kwiecistym językiem,
jakąś powtórką z Komudy albo czymś równie mętnym i rozpasanym co kolejna
pozycja na mojej liście. Ale Komuda ma jednak większy zasób słownictwa niż
Ziemiański i potrafi konstruować dłuższe zdania; może zresztą lepiej, że
Ziemiański się bardziej nie wysilał, bo efekt mógł być doprawdy straszny.
Ciekawe jest
jednak to, jak sucho Ziemiański opisuje cały stosunek. Po autorze, który stroi
żołnierki w kuse mundury i robi swoim postaciom tatuaże na pośladkach,
spodziewać by się można większego rozpasania.
Opowiem Wam
pewną anegdotę. Dawno, dawno temu otchłanie Internetu wypluły w moją stroną
pewien komiks dostępny w dwóch wersjach – jednej od lat 18 i drugiej
ocenzurowanej. Jedna z występujących tam postaci miała do klatki piersiowej
przyczepione dwa sterczące i dosyć nieatrakcyjne balony, przewyższające rozmiarami
głowę przeciętnego człowieka. Ponieważ postać ta była wilkołakiem, to często
biegała nago z tymi balonami, na których mogłaby sobie oprzeć podbródek.
Jedyną różnicą
między „pełną” i „ocenzurowaną” wersją komiksu było to, że w tej pierwszej
balony miały sutki, a w drugiej nie.
I „Achaja”
jest trochę takim obłudnym balonem bez sutka.
Drugą ciekawą
rzeczą jest rezygnacja Shen (to samo uczucie, które dopiero co widzieliśmy u
Ciri) – „wszystkie kobiety na świecie przez to przechodzą i jakoś żyją”. Raz
kozie śmierć, niech się dzieja wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Myślę,
że Ziemiański znakomicie oddaje tu uczucia, jakie powinny towarzyszyć kobiecie
podczas seksu. Wypełnia mnie podziw dla jego znajomości kobiecej psychiki i
bardzo chcę wiedzieć, gdzie można dojść do takiego mistrzostwa.
I wreszcie...
Długo oczekiwane...
Miejsce 1: „Korona śniegu i krwi”, Elżbieta Cherezińska
Długo oczekiwane...
Miejsce 1: „Korona śniegu i krwi”, Elżbieta Cherezińska
Czyli znowu
coś, co na tym blogu już się pojawiło i
wobec czego moja niechęć jest znana. Przypomnę, że „Korona śniegu i krwi” to
powieść historyczna z czasów rozbicia dzielnicowego. Cherezińska, tak jak
Komuda, również była nazywana nowym Sienkiewiczem, a właściwie Sienkiewiczem w
spódnicy. Chwalono ją również za świetną męską prozę połączoną z kobiecą
wrażliwością. Nigdzie w książkach Cherezińskiej nie ma tej kobiecej wrażliwości
tyle, co w scenach erotycznych, których w „Koronie śniegu i krwi” może być
nawet więcej niż w całej „Sadze o Ludziach Lodu”.
Wybór
najgorszej z tych scen był bardzo trudny. Przez jakiś czas moim faworytem było „pożarł
ją jak ociekającą sokiem dojrzałą gruszkę” – prześliczne zdanko przywodzące na
myśl rozdzialik z „Na ustach grzechu” Magdaleny Samozwaniec, w którym hrabina
Wampyr zostaje pożarta przez czarnoskórego lokaja na moście w Wenecji.
Ostatecznie jednak zwyciężyć musiała poniższa scena między głównym bohaterem,
Przemysłem II, i jego żoną Lukardis, która akurat tego dnia założyła suknię ze
swoim rodowym turem.
Odsuwał
jej suknie, jakby chciał ją wygarnąć z nich. Niecierpliwy, nieustępliwie
nieznośny. Twardy, ostry, żądający posłuchu. Zakłuło ją,
jakby delikatne podwoje łona przebił tępym mieczem. Syknęła, nie usłyszał jej. Miażdżył jej drobny brzuch swymi naprężonymi biodrami, udami kleszczył, więził i zamykał. Osaczył ją, nie miała żadnej ucieczki. Wszędzie był tylko on i on. A przecież mogła uciec, mogła się nie dać, wymknąć. Wystarczyło zamknąć oczy i już była drzewem,
liściem w korytarzu wiatru, gałązką lekką, rosą na
pąku. Ale on niczym wielki kot wbiegł po nią na czubek drzewa, chwycił w zęby,
i zniósł do swego legowiska. Nie chciała tego, ale poddała się mu. Upolował ją.
Wypłynęła niczym żółtko z rozbitego pazurem jajka, a on łapczywie ją zlizał.
Nakarmiony, a wciąż nie syty.
Szukał, znajdował i brał. Drapieżnik, który zapolował
na wszystko. Aż zapamiętał się i przekroczył granice. Z pazurami rzucił się na
strzegącego jej piersi tura. I tur ryknął, a Lukardis krzyknęła:
jakby delikatne podwoje łona przebił tępym mieczem. Syknęła, nie usłyszał jej. Miażdżył jej drobny brzuch swymi naprężonymi biodrami, udami kleszczył, więził i zamykał. Osaczył ją, nie miała żadnej ucieczki. Wszędzie był tylko on i on. A przecież mogła uciec, mogła się nie dać, wymknąć. Wystarczyło zamknąć oczy i już była drzewem,
Źródło |
Źródło |
-Pomocy!
Kotary
łoża rozsunęły się, a na pomoc rzuciła się wilczyca. W głębi komnaty zakrzyczał
rajski ptak.
A na zewnątrz
wybuchły fajerwerki i pokazał się Mroczny Znak.
Nieznośnie
grafomański styl, absurdalne porównania (żółtko z jajka zasługuje na pierwsze
miejsce na podium), niezręczności typu „zapolował na wszystko” albo „miażdżył
jej brzuch swymi biodrami” (dobrze, że nie cudzymi) – to wszystko załatwia
kryterium nr 2 na amen.
Czy scena jest
potrzebna fabularnie? Cóż, najpierw trzeba by przeniknąć, co jest fabułą „Korony
śniegu i krwi”. Jeśli uznać, że dążenie Przemysła do królewskiej korony, to
nie, ta scena jest absolutnie zbędna. Nigdy później nie zostaje wspomniana. A
to chyba znaczy, że spokojnie mogła była zostać wycięta.
Ale najlepsze –
czy raczej najgorsze – jest to, że ja po prostu nie mam pojęcia, co się w tej
scenie właściwie dzieje. Mimo że mam do dyspozycji całą książkę, wiem, skąd się
wziął rajski ptak w komnacie, wiem, że herby u Cherezińskiej z niewiadomych
przyczyn są ożywione, wiem, że „wilczyca” to prawdopodobnie służka Lukardis –
niby wilkołaczyca, w dodatku opętana przez jakiegoś innego upiora – to nie
wiem, co się właśnie wydarzyło. A ponieważ rozdział kończy się dokładnie w tym
miejscu, to nie wiem, czy „wilczyca” ściągnęła Przemysła z żony. Nie wiem,
czemu rajski ptak zakrzyczał. Czy ta scena miała mieć gwałcicielski podtekst?
Czy miała pokazać, że Lukardis pod wpływem wilkołaczej służki jest niedobra i
nie kocha już męża? Gdzie był Gondor, gdy upadła Zachodnia Bruzda? Dlaczego
ogórek nie śpiewa? Być albo nie być?
Tyle pytań, a
tak mało odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz