Przed wielu,
wielu laty, kiedy jeszcze moja żelazna maska nie istniała nawet w kowalskim
zamyśle, książka ta wpadła mi do rąk w polskim tłumaczeniu. Pamiętam, że niemożebnie
mnie znudziła. Pamiętam własne jęki i pomstowania, że nic się w niej nie
dzieje. Pamiętam – o! pamiętam te frustracje, tę złość na opisy przyrody, tę
bezbrzeżną nudę, która obezwładniała mnie na każdej stronie. Tę nienawiść do
angielskich zwierzątek, które na zmianę jedzą i pływają łódką po rzece. Tę dziką chęć, by dopadł je imć Kraken i wszystkie pożarł, byleby wreszcie coś zaczęło się dziać.
Po powtórnej wycieczce w nadrzeczny świat mówiących zwierząt, tym razem w oryginale, mam odczucia zupełnie inne, i nie wydaje mi się, by była to kwestia polskiego tłumaczenia. Nie, zmiana dokonała się we mnie, być może odkąd przebywam w tej zapajęczonej niszy. Orzekam, co następuje: wbrew powszechnej opinii „Wind in the Willows” wcale nie jest książką dla dzieci. A przynajmniej nie dla takich dzieci jak ja w latach młodocianych.
Teraz dopiero mój dojrzalszy niż wówczas rozumek był w stanie docenić subtelne rysunki postaci: poczciwego Kreta, który stopniowo przezwycięża własną nieporadność, lojalnego Szczura, rzeczowego Borsuka i zachwyconego sobą samym (i pędem samochodów) Ropucha; teraz dopiero potrafię smakować opisy sielskiej przyrody i żartobliwą pobłażliwość narratora dla postaci, szczególnie dla Ropucha, którego zarozumialstwa nie są w stanie poskromić niezliczone nieszczęścia, które na niego spadają (głównie z jego własnej winy). Rzeczywiście, w książce niewiele jest dynamicznej akcji. Jeden z rozdziałów to tylko opis, jak niektóre zwierzęta szykują się do wędrówki na południe przed zimą, i jak gnająca je tęsknota do Innych Miejsc udziela się również Szczurowi, do tej pory miłośnikowi swojego domu nad rzeką. Wyobrażam sobie, jak OZM w wieku lat dziesięciu męczy się nad tym rozdziałem, brnąc ospale przez mielizny niekończących się opisów. Teraz natomiast te same słowa mają dla mnie dziwny urok.
Dla mnie jest to książka o nostalgii – o tęsknocie do dawnych idyllicznych czasów, bliżej nieokreślonego okresu, kiedy słońce tak pięknie przeświecało przez liście, kiedy rozkoszą było ogrzanie zziębniętych po zimowym spacerze palców, i kiedy dni płynęły jeden po drugim, pozbawione etykietek „poniedziałek” czy „czwartek”. To był czas pierwszych przeżyć, miłych dlatego, że były pierwsze, a teraz podle spowszedniałych. Wydaje mi się, że aby taką nostalgię docenić, trzeba jednak mieć trochę więcej niż dziesięć lat, bo tęsknić można do rzeczy, które są daleko.
![]() |
Na przykład do takich chmur. (Widok Haarlem, Jacob van Ruisdael, źródło: https://gc.revues.org/2769) |
Książka jest
po prostu przyjemna i urokliwa; nie znajduję innych słów, by ją opisać. Dam za
to głowę, że albo ona sama, albo stan ducha, z jakiego powstała, był również
inspiracją dla tolkienowskich hobbitów oraz mówiących zwierząt w Narnii C.S. Lewisa.
A teraz z innej beczki, żeby nie utonąć w tej patoce spływającej mi z warg. Krytycznie i logicznie myślący człowiek (taki jak ja) zdumiewa się czasami, jaka właściwie jest konstrukcja świata w tej książce. Mamy bowiem zwierzęta, które chwilami zachowują się jak zwierzęta: węszą, kierują się niepojętymi dla człowieka instynktami, polują. Jednocześnie są wyraźnie zantropomorfizowane: noszą ubrania, jedzą ludzkie pokarmy, posługują się bronią palną, prowadzą samochód. Jak by tego było mało, istnieją też ludzie – zwykli ludzie, którzy nie widzą nic dziwnego w tym, że Ropuch ukradł samochód i musi za to trafić do więzienia na dwadzieścia lat; stamtąd zaś wyratuje go córka strażnika, która bardzo lubi wszelkiej maści zwierzątka. Dorzućmy do tego fakt, że Ropuch przebiera się w strój praczki (ludzkiej, żeby nie było wątpliwości) oraz najwyraźniej posiada włosy, które czesze, a otrzymamy skłębiony odmęt mętliku.
Mętliku, który
bardzo przypomina francuski „Roman de
Renart”, czyli „Powieść o Lisie” – średniowieczny cykl opowiastek o
(niespodzianka) lisie i innych zwierzętach, który był tak popularny, że
doprowadził do zasadniczej zmiany w języku francuskim: „goupil”, słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające lisa, zostało
zastąpione słowem „renard”,
początkowo było imieniem własnym, które nosił główny bohater. To tak, jakbyśmy
wróble zaczęli nazywać Elemelkami. Albo pingwiny Pik-Pokami.
Na szczycie wieży po prawej stronie widzimy szczególny, średniowieczny gatunek lisa - Vulpes medievalis manuscritus, obdarzony nadzwyczaj długimi uszami. (źródło: http://www.larousse.fr/encyclopedie/oeuvre/Roman_de_Renart/140658)
Cudowna
niekonsekwencja. Skąd ta zaskakująca płynność w myśleniu o postaciach, które
raz są zwierzętami, a raz ludźmi pod cienkim płaszczykiem zwierzęcego
przebrania? Nie mam pojęcia. Ale nawet mi się podoba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz